NSZZ Solidarność ma dziś zamknięte spotkanie z premierem Mateuszem Morawieckim. I grozi, że jeżeli szef rządu nie spełni ich postulatów, związek będzie protestował. Tyle, że to zwykły blef. Bo Solidarność już dawno stała się zakładnikiem rządu Prawa i Sprawiedliwości.
Działacze Solidarności coraz częściej wygrażają rządowi w mediach. Związkowcom nie podoba się m.in., że bogaci Polacy mają płacić składki ZUS przez cały rok przez co za 15-20 lat będą dostawać po 30-40 tys. zł emerytury.
Piotr Duda straszy rząd i na tym się kończy
Mają też pretensje, że tzw. fundusz solidarnościowy, utworzony do pomocy osobom niepełnosprawnym, będzie zasilany pieniędzmi na walkę z bezrobociem. Krytykują też tzw. ustawę o parobkach, czyli nowy rodzaj umowy o pracę przy zbiorach owoców czy warzyw. Pracownik na takiej umowie nie ma minimalnej stawki godzinowej i uregulowanego prawa do wypoczynku.
Wreszcie związkowcy z Solidarności mają pretensje do PiS, że nie zgodził się na podwyżki w budżetówce.
– My już nie prosimy o odmrożenie wskaźnika wzrostu płac w sferze budżetowej. Żądamy tego! W razie odmowy będziemy przygotowywać się do akcji protestacyjnej – grzmiał w lipcu przewodniczący NSZZ Solidarność Piotr Duda. Równie ostre było oficjalne oświadczenie „S” sprzed kilku dni. „Dalsze działania związku – w tym ewentualne protesty – uzależnione są od wyników wtorkowych rozmów z premierem rządu”.
„Solidarność” odgrywa teatr
Rzecz w tym, że podobne groźby to wyłącznie rodzaj teatru odgrywanego przed opinią publiczną. Mają pokazać Polakom, że Solidarność nie opuściła pracowników i nadal jest bezkompromisowa, twarda i każdy musi się z nią liczyć. Tymczasem rzeczywistość jest zupełnie inna. „S” coraz mniej ma wspólnego ze związkiem zawodowym, a coraz więcej z przybudówką partii rządzącej.
Doskonale to widać w spółkach i instytucjach państwowych. W ZUS trzy miesiące temu osiem organizacji związkowych skierowało do zarządu Zakładu pismo z żądaniem podwyżek i przestrzegania regulaminu pracy, a także zagroziło strajkiem. Pod pismem nie podpisał się jednak zarząd zusowskiej „Solidarności”. I mamy kuriozum. Nie mogąc pojąć decyzji swoich szefów szeregowi członkowie Solidarności oficjalnie się od nich odcięli.
Podobnie jest w sporze mundurowych z szefem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Joachimem Brudzińskim. Choć inne związki domagające się m.in. podwyżek zagroziły wyjściem na ulice, „Solidarność” się do nich nie przyłączyła (mimo deklaracji, że zgadza się z postulatami protestujących).
Z kolei w Polskich Liniach Lotniczych LOT Solidarność początkowo poparła organizację strajku pilotów i personelu pokładowego, ale gdy prezes spółki – powołany przez zależną od rządu radę nadzorczą – skrytykował związkowców i zażądał odstąpienia od protestu, „S” zaczęła się wycofywać z poparcia.
Nic więc dziwnego, że PiS w ogóle nie przejmuje się dzisiejszymi groźbami związkowców. Rząd dobrze wie, że Solidarność żadnych protestów nie zorganizuje. Działacze Solidarności zostali przecież posłami PiS (np. Janusz Śniadek) i ministrami w gabinecie Mateusza Morawieckiego (choćby wiceminister pracy Marcin Zieleniecki). Protestując przeciwko rządowi protestowaliby przecież przeciwko sobie.
Fot. (jp) Manifa 2010′