Publikujemy wywiad Agnieszki ŻĄdło z Gazety Wyborczej z Wojciechem Dziatko, byłym policjantem zatytułowany: „Policjancie – nie daj się złapać z batonem w ustach”
Jak się odchodzi z policji?
– Wolno. Bo dużo wakatów, a do pracy brak chętnych. Ludzie, którzy parę lat temu próbowali dostać się do policji, teraz mają telefony, czy są jeszcze zainteresowani. Nawet ci, którzy oblali testy, dowiadują się, że teraz będzie łatwiej. Zdarza się, że rezygnują na etapie szkolenia w Legionowie albo jako kursanci w pierwszych miesiącach pracy.
Bo?
– Ćwiczą trzy miesiące składanie przysięgi. To potrafi zniechęcić.
Trzy miesiące musztry?
– Tak długo ćwiczy się, gdy ślubowanie wypada w okolicy święta policji albo innego dużego wydarzenia.
Też odchodziłeś wolno?
– Długo o tym myślałem. Po mojej prośbie komendant miał trzy miesiące na decyzję. Kiedy w marcu tego roku postanowiłem, że rezygnuję, przełożeni zwlekali ze zgodą. Dali mi czas do namysłu, proponowali inny wydział, namawiali na pozostanie. Mogłem uciec niepostrzeżenie: słyszałem o policjantce, która wysłała odznakę pocztą z zagranicy. Ja chciałem oficjalnie. W końcu musieli dać zgodę.
Jak długo pracowałeś w policji?
– Niecałe cztery lata. Zacząłem po studiach licencjackich, miałem wtedy 23 lata.
Młodziak.
– Słuchałem punka i rocka – Bad Brainsów, Toola, Acid Drinkers, czasem bluesa. Lubiłem biegać po Lesie Kabackim, interesowałem się polityką.
Zanim zostałeś policjantem, studiowaliśmy razem socjologię. Pamiętam, że miałeś pomysł, by w ramach badań do pracy licencjackiej wcielić się w ONR-owca podczas Marszu Niepodległości.
– Bo nigdy nie lubiłem rasizmu, ksenofobii, temat wydawał mi się bardzo ciekawy. Obserwowałem Marsz już od 2009 roku. Była sobie wtedy grupka narodowców i duże protesty antyfaszystów. W 2010 roku Janusz Palikot z warszawskimi środowiskami lewicowymi i alternatywnymi mocno się zmobilizowali, żeby narodowców zablokować. W 2011 roku, gdy zbliżał się termin licencjatu, chciałem przyjrzeć się temu zgromadzeniu, opisać je od strony antropologii teatru. Zamierzałem sprawdzić, w jaki sposób jest reżyserowane, jakie obowiązują stroje, transparenty, co uczestnicy chcą przekazać ludziom. Trochę myślałem, czy się za jakiegoś skinheada nie przebrać, aby nie odstawać od innych, ale ostatecznie zrezygnowałem z aktorstwa.
To było duże przeżycie. Sceny jak z filmu. Podpalenie samochodu TVN-u. Latające w powietrzu kostki brukowe. Starcia z policją i między uczestnikami. Biało-czerwone flagi, transparenty z hasłami. Race dymne.
Jak reagowała policja?
– Policyjna tyraliera wytrzymała atak tłumu. Jeden policjant przez megafon mówił przestraszonym głosem, żeby kobiety w ciąży, dziennikarze, posłowie i tym podobni opuścili teren działania, że policja nie odpowiada za szkody w mieniu.
Nie bałeś się roli obserwatora?
– Wiedziałem od swojego promotora, który badał naukowo kibiców Polonii, że te środowiska mają bardzo dużą paranoję. Obawiają się, że są inwigilowane, wszędzie widzą jakichś agentów. Jak była burda z policją, to narodowcy przez megafon mówili, że to prowokacja. Organizatorów przytłoczyła frekwencja. Reżyserowania w ogóle nie było, szczególnie że wszystko się zaczęło od burdy z policją na placu Konstytucji. Nie było o czym pisać w tym temacie, który sobie założyłem.
Wtedy zacząłem się zastanawiać nad przyszłością. Socjologia przestała mi pasować. Z SMG KRC, dużej firmy zajmującej się badaniami socjologicznymi, zwolniono kilkaset osób. Rynek był nasycony specjalistami w tym fachu. Pomyślałem o animacji kultury, organizacjach pozarządowych, ale przeszkadzało mi, że wszystko tam odbywa się na grantach, konkursach i nie ma stabilności. Projekt się zrealizuje, włoży bardzo dużo pracy, a nie wiadomo, czy za trzy miesiące nie będzie trzeba szukać innego zajęcia. Wtedy wymyśliłem sobie policję. Stabilnie, przewidywalnie, przyszłościowo. Tym bardziej że z moją dziewczyną Agatą planowaliśmy wziąć ślub i założyć rodzinę.
To jedyna motywacja?
– Wydawało mi się, że jak już zostanie się policjantem, przejdzie jednorazową kilkumiesięczną rekrutację, to ma się pewną pracę. Nie ma ciągłego wysyłania CV, chodzenia na rozmowy, nie trzeba się co chwilę starać przypodobać rekrutującym.
Przed policją rok pracowałem w korporacji. Jeden z dyrektorów od sprzedaży, który miał około 60 lat, opowiadał, że co dwa-trzy lata zmienia pracę, bo jak człowiek się zasiedzi, to się nie rozwija. Nie chciałem takiego wyścigu.
Marzyłem, żeby znaleźć swoje stałe miejsce i w nim pozostać. Zrobić karierę w dawnym znaczeniu tego słowa. Chciałem robić coś naprawdę pożytecznego.
Co zobaczyłeś w policyjnej szkole?
– To zależy od wykładowców. Wiele osób mówiło, że niepotrzebnie się w to pakujemy, bo w 2013 roku zmieniły się zasady emerytalne. Wcześniej wystarczyło 15 lat przepracować, żeby pójść na emeryturę. Jeśli policjant popełnił błąd albo dał się w coś wrobić, też mógł odejść na emeryturę. Ryzyko pracy się zmniejszało. A teraz trzeba wytrwać do 55. roku, pracować 25 lat. To bardzo odległa perspektywa dla 20- czy nawet 30-latka. Wielu policjantów, którzy byli w szkole na kursach specjalistycznych, czyli mieli przepracowanych kilka lat w policji, mówiło, że to jest nie do zrobienia.
Ale każdemu się wydawało, że jakoś sobie poradzi, że system nie może być źle skonstruowany. Słyszałem opinie, że policjant, który uczciwie pracuje, po tych 15 latach ma co najmniej jakieś zaburzenia psychiczne, bo na co dzień mierzy się z taką odpowiedzialnością, z tak niebezpiecznymi sytuacjami, że to się odbija na jego zdrowiu.
Co było po szkole?
– Na początku byłem w Oddziale Prewencji Policji w Warszawie, jako „szwej”. Tak się mówi na szeregowych policjantów – od imienia dzielnego wojaka Szwejka. Zabezpieczałem imprezy masowe i demonstracje. Pilnowałem mostów, ambasad, lasów, zamiast jeździć w teren. W niektórych miesiącach zaliczałem tylko jedną służbę patrolową. Pilnowałem mostu Gdańskiego. W któryś upalny dzień motorniczy zauważył, że drewniany podkład się dymi, i mostu całą dobę pilnowało 12 policjantów. Wspomagani byliśmy przez straż miejską i wynajętych przez Zarząd Transportu Miejskiego ochroniarzy. Tramwaje już nie jeździły, ruch w zasadzie żaden, a my tam staliśmy. Nawet gdyby te podkłady się zapaliły i spłonęły doszczętnie, to myślę, że konstrukcja mostu nie byłaby w żaden sposób zagrożona.
Wiele razy czułem, jakbym nie pracował w służbach mundurowych, tylko cieciował, np. pod ambasadami.
Ochrona ambasad nie ma sensu?
– Mają własną ochronę. Pilnujemy ich ze względu na jakieś porozumienia międzynarodowe. Słyszałem, że w innych krajach jest to tak zorganizowane, że patrole zaglądają tam doraźnie. Chwilę postoją, popatrzą i na tym się kończy. A u nas mundurowy stoi pod bramą około 9-10 godzin i czeka na zmianę. Pamiętam grudzień, gdy spędzam trzy noce: Wigilię, pierwszy i drugi dzień świąt, na mrozie pod ambasadą Rosji. Ulice kompletnie puste, a twoją jedyną rozrywką jest dmuchanie w alkomat podczas kontroli i rozmowa przez szybę z kontrolnym policjantem, który siedzi w ciepłym samochodzie.
Raz, gdy koledzy siedzieli sobie w budce, gadali, to właśnie zadzwonił telefon. Do jednego z policjantów dzwonił syn, 12-letni chłopak. Po rozmowie któryś kolega zapytał: „Co mu mówiłeś?”, a tamten: „Że łapię złodziei”.
Chciałeś być w prewencji?
– Nie bardzo. Ale po półrocznej szkole w Legionowie, Szczytnie, Pile, w Słupsku albo w Katowicach trafia się do jednostki, do której jest się wyznaczonym. Nie ma się na to wpływu – chociaż słyszałem, że w tej chwili jest inaczej ze względu na brak chętnych. I pozwala się młodym policjantom wybrać wydział. Ja mogłem zadecydować tylko o miejscu pracy, o Warszawie, bo stąd pochodzę.
Pamiętasz pierwszy dzień?
– Miałem patrolować ulice na Ochocie, obok parku. Dwuosobowy patrol na służbie musiał spisać średnio pięć do dziesięciu osób. Najłatwiej było nam legitymować bezdomnych. Przyzwyczajeni do tego potrafili podać potrzebne dane w odpowiedniej kolejności. Nie było też ryzyka, że się na nas poskarżą. I pierwszą osobą, którą legitymowałem, był bezdomny, który uprał ubrania w oczku wodnym i oczekiwał w bieliźnie, aż wyschną.
Podczas szkolenia uczymy się przepisów i tego, że wszystko powinno być wykonane prawidłowo. Mówi się nam o postępowaniach dyscyplinarnych za jakieś dziwne, drobne pomyłki.
Pamiętam kolegów, którzy byli młodsi ode mnie, świeżo po szkole i jeszcze nikogo nigdy nie wylegitymowali, nie zrobili żadnej tzw. czynności. I wypuszczono ich samych bez instruktażu na miasto. Nie wiedzieli zupełnie, co i jak mają robić. Tak się pałętali, aż trafili na jakichś innych policjantów, też z oddziału prewencji, których poprosili o radę. Tamci powiedzieli, że pomogą, tylko muszą wrócić na swój rejon. Szli tak przez miasto w czterech, dosyć długo, aż trafił na nich jakiś kontrolny, czyli policjant, który nadzorował pracę. Zajrzał im do notatników i złapał się za głowę. Jako że nie wiedzieli, co mają dokumentować, to dokumentowali wszystko. „Idziemy tą ulicą, nic się nie dzieje, skręcamy w tę ulicę, nic się nie dzieje”.
Nikt ich nie wyszkolił?
– Policja to rzemiosło. Wielu wykładowców w szkole mówi: i tak się wszystkiego nauczycie na miejscu. A na miejscu, w oddziałach prewencji, jest duży problem z wiedzą, gdy trafia się na kolegów, którzy też niewiele potrafią. Potem przepracują tam kilka lat i uciekają do innych wydziałów.
Nie można też liczyć na pomoc większości przełożonych. Człowiek na własnych błędach musiał wszystko poznawać. Ale wielu wychodziło z założenia, że lepiej nie robić za dużo, bo można popełnić błąd.
I co wtedy?
– Postępowanie dyscyplinarne, może karne. Jeżeli błąd w sztuce – na ulicy – to zagrożenie czyjegoś zdrowia lub życia albo ucieczka klienta, plus odpowiedzialność karna i służbowa. Na co dzień jednak rozliczano nas z różnych niegroźnych głupot. Jeżeli zrobiło się coś, co nie odpowiadało przełożonemu, to kazał sporządzić z tego notatkę. W większości trafiały do kosza. I dobrze, bo nikt nie musiał zajmować się tematami typu: „po sześciu godzinach oczekiwania w gotowości na dalsze dyspozycje udałem się do toi toia w niekompletnym zestawie przeciwuderzeniowym”. Najłatwiej sterować pozamiejscowymi, bo im najbardziej zależało na łączonych dniach wolnych. Np. kolega z Rzeszowa miał żonę i dzieci. Dla niego było kłopotliwe, że nie może pojechać na trzy dni do rodziny, tylko dostaje za karę dzień wolny między dwiema służbami, które musiał spędzić tutaj.
Albo policjant, który odbywał u nas staż, nikogo nie wylegitymował przez pierwsze godziny służby. Kazano mu napisać notatkę. A on – okazało się, że ma „plecy” – zadzwonił do swojego protegującego z pytaniem, jak dobrze napisać notatkę. „Opiekun” zadzwonił z pretensjami, czym nieźle nastraszył naszych przełożonych.
A jakie były twoje relacje?
– Miałem dużo konfliktów z dowódcami, bo przestałem zwracać uwagę na wyniki, których od nas wymagano. Zdarzało mi się wstawiać za młodszymi stażem kolegami, np. kiedy jeden z dowódców kazał koledze zaszyć sobie kieszenie w spodniach w ramach kary za trzymanie ręki w kieszeni na terenie naszej jednostki.
I zadawałem pytania. Nie chcę się tu kreować, bo mogłem więcej, ostrzej, ale niełatwo wyjść przed szereg, gdy myśli się o długiej i obiecującej karierze…
W oddziale prewencji policjantów traktuje się w specyficzny sposób, co wynika z historii tej jednostki. Dawniej przyjmowano tam poborowych, którzy zamiast do wojska szli do policji na służbę kandydacką. Niektórzy przełożeni pochodzą z takiego naboru i podchodzą do policjantów jak do poborowych, którym można zabrać przepustkę, zmieszać z błotem, zastraszyć, co często ociera się o mobbing.
Pamiętasz coś?
– Po jakiejś służbie mieliśmy oddać baterie do radiotelefonów. Większość chłopaków zaniosła je do samochodu, w którym siedział nasz dowódca. Swoją zaniosłem do dyżurnego. Dowódca nie mógł się tej jednej baterii doliczyć, zaczął się denerwować. Kiedy tylko wsiadłem do samochodu, zaczął krzyczeć, nazywać mnie pizdą. Kazałem mu przeprosić. Nie chciał. Poszedłem do dowódcy kompanii. Namawiał mnie, żebym się wycofał, ale się nie dałem. W efekcie przeprosił mnie przy całej kompanii.
Jakie poglądy polityczne dominowały wśród kolegów?
– Większość raczej nie interesuje się polityką, ale dużo było zwolenników PiS-u, szczególnie na początku ich rządów. Gdy rządziło PO, pensje policjantów nie drgnęły. Były plany podwyżek, ale nie zdążyli.
Do tego minister Bartłomiej Sienkiewicz z PO powiedział o policjantach, że często pochodzą z patologicznych rodzin. Nie pamiętam, czy zrobił to oficjalnie, ale nie spodobało nam się to.
Potem była jakaś pani katechetka, Teresa Piotrowska, z rządu Ewy Kopacz. Trochę się z niej pośmialiśmy, ale rządziła resortem krótko.
A PiS?
– Jeżeli chodzi o ministra Mariusza Błaszczaka, to dużo złego zrobił, reagując na demonstrację w Gdańsku. Tam było coś à la Parada Równości. Protestowały środowiska narodowe i jedną z protestujących była córka radnej Prawa i Sprawiedliwości, która mocno atakowała policjantów. Została zatrzymana i wtedy minister nie stanął po stronie policjantów, tylko swojej partii. Powiedział w radiu, że tak nie można obezwładniać młodej 19-letniej kobiety. Żartowaliśmy, że oddziały prewencji trzeba wyposażyć w bukiety kwiatów.
Zdenerwowało mnie, jak minister Błaszczak wypowiadał się o którymś z zamachów. Nabijał się z tego, że minister spraw zagranicznych UE płakała, gdy ludzie w geście solidarności z ofiarami zamachu rysowali kolorowymi kredkami tęcze i kwiatki na chodnikach. Dla niego to było nawiązanie do ruchu LGBT.
Szczycił się, że u nas jest bezpiecznie dzięki niemu. Trochę słabo myśleć, że osoba pozbawiona wrażliwości jest twoim szefem.
Gdy ministrem został Joachim Brudziński mówił, że Hitler był ewicowy i zagrażają nam lewackie bojówki. Ale pierwsza zmiana w policji za rządów PiS to niepodawanie przez radiostację liczebności zgromadzeń. Liczne zgromadzenia były przez policję określane jako „niewielkie”.
Osłaniałeś miesięcznice smoleńskie.
– Tak. Widziałem początki działalności Obywateli RP, kiedy pikietowali jeszcze w kilka osób. W miarę nasilenia się protestów pojawiało się nas coraz więcej. Pamiętam miesięcznicę, kiedy padał deszcz, a jeszcze nie było żadnych protestów. Policjanci byli pochowani pod jakimiś daszkami. Ktoś z góry stwierdził, że jesteśmy za mało widoczni, i poproszono nas, żebyśmy stali na deszczu.
Wśród policjantów są zapewne lewicowi, liberalni, prawicowi, może też tacy, co wierzą w zamach w Smoleńsku. Dawało się to odczuć?
– Skoro nie interesują się polityką, to bez względu na demonstrację denerwują się tym, że protestujący przysparzają im pracy. Myślą tak: sobota, niedziela, ludzie protestują, zamiast być z rodzinami, a ja tu stoję jedenastą służbę bez wolnego. Policjanci uważali, że zbyt wielu osłania demonstracje.
Że nie ma aż takiego zagrożenia?
– Tak.
Dostawaliście instrukcje, jak zabezpieczać zgromadzenia?
– Przed każdym zwracano uwagę, żeby nie popełnić błędu, nie dać sobie zrobić zdjęcia, jak jemy batona czy ziewamy, żeby godnie się zachowywać, no i żeby nie dochodziło do sytuacji, że się nadużyje siły. To był priorytet.
Mecze?
– Przede wszystkim Legii i Polonii. Nie lubiłem. Zawsze mnie denerwowało, że moglibyśmy robić więcej na tych meczach. Na przykład przyprowadzaliśmy kibiców z pociągu pod stadion, przez miasto. Oni wykrzykiwali jakieś wulgaryzmy do ludzi, do nas, coś tam sobie pili. Powinniśmy reagować. Ale priorytetem było jak najszybsze przeprowadzenie kibiców z punktu A do punktu B. Dowódcy nie życzyli sobie karania ich za wykroczenia, bo wtedy trzeba by zatrzymać pochód, zrobić czynności, oni by się zaczęli burzyć i mogłoby dojść do zakłócenia porządku.
Mogliśmy im co najwyżej pogrozić. Sporadycznie zdarzało się, że wyciągaliśmy kibiców z tłumu. Człowiek miał wrażenie, że sankcjonuje te ich zachowania. Widziałem, że kibice, narodowcy są lepiej traktowani przez policję niż inni.
Chyba ze strachu, że mogłoby dojść do jakichś zamieszek. Nie mogłem przełknąć tego, że na pokojowych demonstracjach eksponowano nas na każdym kroku, a na 11 listopada chowaliśmy się po bramach, aby przypadkiem kogoś nie „sprowokować”.
Wolałeś mecze czy demonstracje?
– Demonstracje. Na meczach męczyła mnie bezczynność. Na demonstracjach niejasności prawne. Weźmy te barierki pod Sejmem, kiedy nie odbywa się tam żadne zgromadzenie. Co jest za tymi barierkami, między terenem Sejmu? Może gdyby przełożeni wypracowali jakąś teorię, byłoby łatwiej. Ale zazwyczaj jak tam jeździliśmy, to dostawaliśmy polecenie, żeby nie przepuszczać ludzi. Tylko nie wiedzieliśmy, na jakiej podstawie prawnej. Co zrobić z osobą, która przejdzie przez barierkę? Na podstawie jakich przepisów za barierką jest „strefa bezpieczeństwa”? Do tej pory tego nie rozumiem.
Policja jest tam utożsamiana z władzą.
– Teraz to jest bardziej widoczne, bo mamy taką sytuację polityczną. PiS łamie wiele praw, zmienia konstytucję ustawami. Ale za Platformy też przyjeżdżali jacyś związkowcy czy rolnicy, patrzyli na policjantów i widzieli rządzących.
Na miesięcznicach smoleńskich podchodzili do nas ludzie, którzy szli w tym marszu smoleńskim, i traktowali nas jak swoją gwardię. Krzyczeli: dziękujemy, że jesteście z nami. Na początku próbowałem wyprowadzić ich z błędu. Mówiłem, że jestem apolityczny. Jestem po to, żeby nie doszło do niebezpiecznych sytuacji. A oni: tak, tak, musisz tak mówić. To było dla mnie bardziej denerwujące, niż gdy ktoś się wyładowywał na policji. Nie odpowiadaliśmy za to, co posłowie w Sejmie robią. Musimy przyjmować na siebie to uwielbienie albo gniew ludu. Trudno, trzeba było z tym żyć.
Jak patrzę na policjantów stojących na demonstracjach, to zastanawiam się, co jest w ich głowach. Czy czują, że to jest po prostu ich praca? Czy źle im z tym, bo może to niezgodne z ich poglądami?
– Policjant jest funkcjonariuszem publicznym i powinien być profesjonalny, bezstronny w tym, co robi. W ten sposób pracuje się na wizerunek całej formacji. Powiedzmy, że jest policjant, który ma rodziców nauczycieli, a akurat strajkują nauczyciele. Wspiera ich, ale to nie powinno wpływać na jego pracę. Nie jest tak, że policjant, który stoi np. w siedzibie Lasów Państwowych i pilnuje tam porządku, jest zwolennikiem wycinania Puszczy Białowieskiej.
Z politycznymi demonstracjami zawsze był duży problem. Nikt nie chciał tam wychodzić przed szereg, baliśmy się konsekwencji. A na przełożonych, którzy wydawali nam polecenia, nie można było nigdy liczyć. Coś się działo, a szefów nigdy nie można było nigdzie znaleźć. Zdarzało się, że wypierali się poleceń. Kilka lat temu jeden przełożony w sądzie twierdził, że mówił „Gazu! Gazu!”, żeby szybciej szli, a nie żeby używać miotaczy gazu. Albo ktoś zatrzymał na rozkaz przełożonego jakieś osoby, których nie powinien zatrzymać, chyba dziennikarzy, a potem w sądzie został z tym sam.
Był nawet jeden taki dowódca, który próbował wytłumaczyć, że istnieje coś takiego jak zatrzymanie na wskazanie, czyli: on wskazuje, ty zatrzymujesz, żeby się o nic nie martwić, wszystko będzie dobrze. A trzeba było naprawdę uważać. Bo jeżeli źle udokumentowało się taką interwencję, nie wskazało konkretnej osoby, która wydała polecenie, by kogoś zatrzymać, a samemu nie widziało się momentu, w którym popełniła ona przestępstwo, to się człowiek pakował w poważne tarapaty. Czasem miałem wrażenie, że naszym dowódcom zupełnie nie zależy, żebyśmy dobrze znali prawo, by w razie czego móc się nami zasłonić
Nie chcę, by porównywano policję do ZOMO. Oni posuwali się daleko, bili ludzi. Gdyby teraz dowódcy pod Sejmem dali polecenie, żeby wyjąć pałki i bić, to nie byłoby wykonane. Choć nie wydaje mi się, żeby takie polecenie w ogóle padło.
Policjanci byliby w stanie powiedzieć: nie?
– Myślę, że taka sytuacja byłaby prosta. Pałki kojarzą się jednoznacznie. W nocy przed jedną z miesięcznic gromadzili się Obywatele RP i te wszystkie organizacje niesmoleńskie. Ktoś wymyślił, żeby ich stamtąd przegonić. Otoczyliśmy ich pod pretekstem kontroli pirotechnicznej prowadzonej przez BOR i były rozmowy, żeby sobie poszli… Miałem wtedy wrażenie, że prawo jest naginane, bardzo mi się to nie podobało, ale nie została przekroczona granica, tylko przesunięto ją o kolejny krok.
20 lipca, po protestach w Sejmie, do szpitala trafił młody chłopak, Dawid Winiarski, kojarzysz to? Rzekomo został pobity przez policjanta. Zobaczyliśmy go z poranioną twarzą, w kołnierzu ortopedycznym.
– Czasami policjant jest obeznany w sztukach walki, dobrze wyszkolony, silny i jest w stanie bez problemu taką osobę, nie robiąc jej żadnej krzywdy, opanować. Są też takie sytuacje, kiedy nawet dobrze wyszkolony policjant ma problem, żeby bezpiecznie przeprowadzić interwencję. Sam interweniowałem wobec faceta, który był pod wpływem dopalaczy działających jak amfetamina, i z zewnątrz to musiało wyglądać, jakbym mu robił krzywdę, przekraczał uprawnienia. A sytuacja była taka, że on trzymał w rękach woreczek z białym proszkiem i chciał go połknąć. Kolega siedział mu na plecach, ja walczyłem z tą jego ręką, a on w ogóle nie czuł bólu.
Jeżeli chodzi o stosowanie środków przymusu, to są takie sytuacje, kiedy użycie ich jest zasadne, i niestety zdarza się czasem, że zrobi się komuś krzywdę – ale czy dochodzi wtedy do przekroczenia kompetencji? Potem jest postępowanie, które wykazuje, że policjant przekroczył uprawnienia. Nie wiem, jak było w tym przypadku, bo nie uczestniczyłem w tej sytuacji. Dobrze, że tym chłopakiem zajął się adwokat, i szkoda, że nie ma nagrania tej interwencji.
Czułeś się wykorzystywany przez władzę?
– Były takie momenty. Na przykład gdy zmieniano prawo o zgromadzeniach. Ustanowiono, że od godziny 6 do 22 teren Traktu Królewskiego jest zarezerwowany dla jednej demonstracji. Chodziło o miesięcznice smoleńskie. Gdy tam stałem, czułem się jak na usługach tej partii. To się kłóciło z wolnością do zgromadzeń. Miałem i mam nadzieję, że władza się zmieni i zostanie to zmienione.
Niesmak pojawiał się przy wielu sytuacjach. Po kilku demonstracjach byłem bliski odejścia ze służby albo do takiego wydziału, gdzie będę daleko od polityki.
Służyłem w prewencji dwa, może trzy miesiące, zanim straciłem resztki złudzeń, a potem ciągle myślałem o przeniesieniu. Ta myśl trzymała mnie długo i pozwoliła tam wytrwać kolejne dwa lata. Nie jest jednak łatwo się przenieść. Niektórym. Bo są tacy, co przyjmują się do policji, trafią do twojego oddziału i widzisz, że po dwóch lub trzech miesiącach się przenoszą. Inne osoby czekają po kilka lat. To frustruje.
W czym jest problem?
– Przenosiny „plecaków” są organizowane na telefon, po znajomości. Była dziewczyna, która razem ze mną się przyjęła, nie zdążyła skończyć stażu i już trafiła do Krakowa. Znam osobiście tylko jednego chłopaka, który zmienił miejsce dzięki swoim kompetencjom. Patrolował teren przy Wiśle, spotkał policjantów na koniach, podszedł do nich i mówi, że taka służba to jego marzenie. A ci policjanci: no to spoko, nie musisz jeździć konno, tam cię wszystkiego nauczą, próbuj. On, że umie jeździć konno, ma papiery instruktorskie w iluś dziedzinach jazdy konnej. Udało się. Tak bywa rzadko. Znałem wielu bardzo dobrze wykwalifikowanych policjantów, którzy długi czas pracowali w oddziałach prewencji.
Ale zostałeś przeniesiony?
– Napisałem kolejny, piąty już raport o przeniesienie. Na taki raport musi wyrazić zgodę bardzo wiele osób, łącznie z komendantem stołecznym. Jeśli zostanie rozpatrzony pozytywnie, to policjant się przenosi. Brzmi to dość prosto, ale w praktyce na pozytywne rozpatrzenie raportu trzeba było czekać od kilku miesięcy do kilku lat. Dowódcy starali się zniechęcać. Odmowne odpowiedzi bywały przekazywane publicznie, podczas odpraw i okraszone jakimś żarcikiem. Osoby, które pisały raporty, były przydzielane do uciążliwych służb, pomijane przy tworzeniu list na premie z okazji święta policji. Same raporty kazano nam nieustannie poprawiać z kuriozalnych powodów, takich jak zła czcionka w nagłówku albo za duży margines górny. Inną uciążliwą rzeczą było umawianie się i chodzenie na rozmowy do komendanta stołecznego policji i jego zastępców lub dowódcy całego OPP i jego zastępców. Bez skutku. Nie brano pod uwagę sytuacji rodzinnej, kwalifikacji. Czasem dostało się obietnicę, że jak przyjdzie się na kolejną rozmowę za dziewięć miesięcy, to komendant wpisze do akt zgodę na przeniesienie na pół roku. Taka zgoda wpisana w akta zwiększała szanse, ale nie gwarantowała skutecznego przeniesienia.
Po oddziale krążyła historia o policjancie, którego rodzic popełnił samobójstwo. Błagał w raporcie o przeniesienie do rodzinnej miejscowości, żeby móc zająć się drugim rodzicem, o którego życie zaczął się obawiać. Nie otrzymał zgody. Po jakimś czasie drugi z jego rodziców popełnił samobójstwo. Na miejscu został jego nastoletni brat czy siostra, którego był prawnym opiekunem. Ponownie napisał raport, który również został odrzucony. Według jednej wersji tej historii odszedł wtedy z policji, według innej załączył dwa akty zgonu do raportu i uzyskał w końcu zgodę.
Gdzie się w końcu przeniosłeś?
– Do dochodzeniówki gospodarczej. Przesłuchiwałem osoby zamieszane w przestępstwa biznesowe. Trafiłem do fajnej jednostki, bardzo wymagającej. Były tam takie braki kadrowe i sprzętowe, że nie byłem w stanie pracować na poziomie, który byłby dla mnie akceptowalny. Przez trzy miesiące nie dostałem komputera do pracy. Żadnego! Drukarkę kupiłem za własne pieniądze, ale nawet nie zdążyłem zanieść. W wydziale większość drukarek należała do policjantów. Papier często kupowaliśmy za swoje pieniądze. Czasami udało się przynieść ryzę z jakiejś innej instytucji, która miała więcej papieru. Liczyłem, że jak zmienię jednostkę, to jakoś odżyję, ale tak się nie stało. Stwierdziłem, że nie ma co się dłużej męczyć. Odszedłem.
Od środka przyjrzałem się tej instytucji i okazało się, że więcej frustracji wypływa z tego, ile rzeczy się nie da zrobić, niż jest satysfakcji, że czasem coś się uda. Jak szedłem do policji, to wiedziałem, że świata nie zbawię, ale miałem nadzieję, że zrobię coś sensownego i paru osobom pomogę. I myślałem, że będzie mnie to nakręcać.
Podobała mi się idea takiego wyścigu myśli między policjantami a przestępcami. Wiadomo, że jedna strona od drugiej się uczy i ciągle jest rywalizacja, kto będzie górą. Zdawałem sobie sprawę, że jest wiele różnych procedur, biurokracji, ale nie przypuszczałem, że jest tego na tyle dużo, a tak mało policjantów, że praktycznie nie da się wykonywać swoich obowiązków, tylko walczyć, by utrzymać się na powierzchni.
Jak?
– W jednostkach dochodzeniowych policjanci dostają cały czas nowe sprawy i jest ich tyle, że nie mogą się skupić na jednej, a już muszą brać następną. Dzielnicowi mają taki problem, że dostają tyle różnych poleceń, że brakuje im czasu, żeby wyjść w rewir, porozmawiać z ludźmi, tylko muszą wypełniać dokumenty.
Twoja żona, pracownica organizacji pozarządowej zajmującej się obroną praw człowieka, napisała niedawno na Facebooku: „Jakby ktoś teraz pałował na demonstracji, to na pewno nie mój mąż!”.
– Agata żartowała. Podobnie jak ci, co mówili, że dla Tuska to mi się chciało pałować, a dla PiS-u nie. Nigdy nie pałowaliśmy, ale żona i tak przeżywała moją obecność na demonstracjach. Najpierw podchodziła do mojej pracy trochę żartobliwie, trochę ideowo. Żartowaliśmy sobie, że ja będę wsadzać ludzi do więzienia, a ona ich będzie uwalniać. Najbardziej jej jednak przeszkadzało, że rzadko się widujemy. Mijaliśmy się w drzwiach. Pracowałem często w noce, święta i weekendy, kiedy ona miała wolne. A ja wolne miałem w tygodniu, kiedy jej nie było. Przez zmieniający się grafik nie można było niczego zaplanować. Frustrowało ją to.
Jak się zmieniła władza i się zaczęły takie niefajne historie, to się zaczęła bać.
Najbardziej przestraszyła się, kiedy w telewizji zobaczyła tłum krzyczący do policjantów: „Zdejmij mundur, przeproś matkę!”. Pomyślała: Boże, co ci biedni policjanci zawinili? Akurat jej organizacja obserwowała zgromadzenia publiczne.
Na jednej z miesięcznic byłem po jednej stronie jako policjant, a Agata obserwowała, jak się zachowujemy. Teraz już nie będzie takich sytuacji.
Co teraz będziesz robił?
– Myślałem o uczeniu angielskiego, bo dobrze znam język. Ale od wielu lat mama namawia mnie, żebym pomógł jej prowadzić firmę ogrodniczą pod Warszawą. Biorąc pod uwagę, że myśli o emeryturze, a ja startuję od zera, to spróbuję. Czeka mnie wiele nauki. Na razie pracuję w polu i zajmujemy się z żoną naszą kilkumiesięczną córką.
Zostawiłeś sobie chociaż odznakę?
– Nie, w garnizonie stołecznym ich bardzo brakuje. Trzeba czekać około dwóch dwóch lat, aż ktoś zwolni używaną. Chyba nie produkuje się nowych. Nie chciałem jej pozbawiać kolegów, wielu ceni takie symbole. Zostawiłem sobie pagony sierżanta. Wystarczy na pamiątkę.
Co ci jeszcze zostało?
– Kilka tygodni temu poszedłem pod Sejm popatrzeć wieczorem na protesty. Widziałem, że znowu są źle obstawiane.
Policjanci są zmuszani do robienia czegoś, za co powinni wziąć odpowiedzialność przełożeni, ale oni się boją. Jeśli demonstranci siedzą na chodniku, łamią prawo, to przełożony powinien rozwiązać to zgromadzenie. Wtedy jest jasna sytuacja. Ludzie mają komunikat, że łamią prawo, daje się im czas na rozejście i ci, którzy się nie rozejdą, zostają ukarani.
Nadal by protestowali. Nie mają innych środków.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Widziałem, jak protestujący zrobili graffiti z napisem „Czas na Sąd Ostateczny”. Poszedłem zaprotestować przeciwko temu, co robi obecna władza. Któryś z dowódców wpadł na pomysł, żeby zasłonić to graffiti ciałami policjantów, którzy ustawili się w szpaler. Protestujący wybuchnęli śmiechem i zapadła decyzja, żeby jednak zabrać policjantów. Ludzie robili sobie zdjęcia i znowu wymyślono, żeby to zasłonić. Wyglądało to bardzo słabo. Takie działania nie pomagają wizerunkowi policji. Pokazują, jak traktuje się zwykłych policjantów.
Ciężko mi było odnaleźć się w roli obywatela po paru latach w mundurze. Człowiek szuka wzrokiem kolegów, nie wiadomo, jak zareagują. Dziwnie jest. Ale jak tu nie protestować, kiedy zagrożony jest trójpodział władzy? Każda władza deprawuje, coś o tym wiem.